– Polscy nauczyciele to najbardziej cierpliwa grupa zawodowa, jaką znam, a kolejne rządy wyrobiły w nich odporność na własne zniecierpliwienie. To pierwszy tak duży protest od 1993 r. – mówi Marek Pleśniar w rozmowie z Katarzyną Wierzbicką w „Przeglądzie”.
- Początkujący nauczyciel zarabia 54 proc. średniej krajowej. Do tego dochodzą wprawdzie dodatki, ale one zależą od pieniędzy, jakimi dysponuje samorząd – zwraca uwagę Marek Pleśniar
- Nauczyciel reaguje na opinie, że mają dwa miesiące wakacji i 18-godzinny etat
- Polski nauczyciel w dużym stopniu przyzwyczaił się do ubóstwa związanego z tym zawodem i coraz mniejszego szacunku społecznego, ale naprawdę nie może znieść pracy w warunkach ciągłej frustracji i braku dialogu – mówi Pleśniar
Marek Pleśniar – nauczyciel, działacz społeczny, dyrektor biura Ogólnopolskiego Stowarzyszenia Kadry Kierowniczej Oświaty – największej w Polsce i krajach nowej Unii Europejskiej organizacji zrzeszającej dyrektorów szkół i placówek oświatowych, wizytatorów oraz urzędników samorządowych i kuratoryjnych.
Katarzyna Wierzbicka: 8 kwietnia – czyli w tygodniu odbywania się egzaminów gimnazjalnych i tuż przed egzaminami ósmoklasisty – ma się rozpocząć ogólnopolski strajk nauczycieli. Co takiego się stało, że nauczyciele stracili cierpliwość właśnie teraz?
– Moim zdaniem zaskakuje już sam fakt, że w ogóle stracili cierpliwość.
Dlaczego?
– Polscy nauczyciele to najbardziej cierpliwa grupa zawodowa, jaką znam, a kolejne rządy wyrobiły w nich odporność na własne zniecierpliwienie. To pierwszy tak duży protest od 1993 r. Pamiętam, że wtedy za udział w strajku obcięto nam pensje, a i tak niczego nie wywalczyliśmy. To dodatkowo przyczyniło się do poczucia bezradności w tej grupie. Dlatego obawiałem się raczej, że nauczyciele nigdy nie stracą cierpliwości. Skoro to nastąpiło, to znaczy, że naprawdę doszliśmy do ściany.
Głównym postulatem strajkowym jest wzrost wynagrodzenia o 1000 zł. Poszło o pieniądze?
– Też, ale nie tylko. Nauczyciele zawsze zarabiali mało. Kiedy zaczynałem pracę w zawodzie, dostawaliśmy wynagrodzenie tak niskie, że bez pożyczki w połowie miesiąca nie miałem szans na utrzymanie siebie i rodziny. To się zmieniło z reformą ministra Handkego – wtedy pensje nauczycieli znacząco wzrosły. Trzeba też przyznać, że nauczyciele byli jedyną grupą zawodową, która dostała jakieś groszowe podwyżki na początku 2009 r. Z tym że były one na tyle małe, że inflacja dawno je pochłonęła. I to były ostatnie podwyżki w budżetówce na wiele, wiele lat.
A co z podwyżkami z 2018 r.?
Ich kwoty mówią same za siebie: 121 zł dla nauczyciela stażysty, do 166 dla dyplomowanego. Po tych podwyżkach nauczyciel kontraktowy dostaje do ręki mniej niż 1900 zł, mianowany – 2965 brutto, czyli netto 2132. Dyplomowany – 2492 netto. Początkujący nauczyciel zarabia 54 proc. średniej krajowej. Do tego dochodzą wprawdzie dodatki, ale one zależą od pieniędzy, jakimi dysponuje samorząd. W większości miast dodatek motywacyjny waha się między 50 a 200-300 zł. Najlepiej zarabiający wyciągają miesięcznie 2800-3000 zł na rękę – pod warunkiem, że mają 30 lat pracy i pracują w gminie, którą stać na wysokie dodatki motywacyjne. Podobnie zarabiają dyrektorzy szkół.
Tymczasem według GUS przeciętne wynagrodzenie w grudniu 2018 r. wyniosło 5274,95 zł, czyli o 6 proc. więcej niż rok wcześniej. Wynika z tego, że nie dość, że nauczycielskie pensje są niższe niż średnia krajowa, to – porównując je do nowej średniej krajowej – są niższe o 1-2 proc. niż w zeszłym roku. Co oznacza, że nauczyciele nie tylko zarabiają mniej niż reszta obywateli, ale dostali też mniejsze podwyżki niż wszyscy inni. Kiedy w styczniu tego roku prosili MEN o 1000 zł podwyżki, ministerstwo odmówiło, powołując się na brak pieniędzy. Potem okazało się, że pieniądze są – tylko dla kogo innego.
Poza tym wiele wskazuje, że te podwyżki zostały sfinansowane de facto przez samych nauczycieli, bo towarzyszyły im zmiany w Karcie nauczyciela i likwidacja kilku dodatków. Według nowych zasad awansu zawodowego np. o stopień nauczyciela dyplomowanego można się ubiegać nie po 10, ale po 15 latach pracy. Czyli podwyżkę związaną z awansem też dostanie się później. To wszystko może do końca zniechęcić absolwentów uczelni do wybierania tego zawodu.
Mówi się jednak, że nauczyciele i tak mają nieźle z dwumiesięcznymi wakacjami i 18-godzinnym etatem.
Te wakacje nie trwają wcale dwóch miesięcy, ale miesiąc, najwyżej półtora. Rady klasyfikacyjne, szkolenia, papierki, konferencje metodyczne, ewentualne egzaminy poprawkowe itd. – to wszystko odbywa się w okresie wakacyjnym. Dodatkowo większość szkół organizuje tzw. lato i zimę w mieście, na których dyżurują nauczyciele. Nie jestem wcale pewien, czy rekompensowanie żałosnych wynagrodzeń pięciotygodniowym urlopem jest tu sprawiedliwe.
Przekonanie, że nauczyciel pracuje, jedynie ucząc dzieci, jest mitem. Tu nawet nie chodzi o godziny, które spędza się na pracy w domu, a których nikt nie liczy. Zapomina się, że ten zawód polega przede wszystkim na tworzeniu relacji z uczniem i na ciągłym, uważnym kontakcie z nim. Nauczyciele spędzają z dziećmi w ciągu dnia tyle samo, a często więcej, czasu niż rodzice. To nauczyciel często jest pierwszą osobą, która zauważa, że z dzieckiem coś się dzieje, jest kimś pomiędzy przedstawicielem systemu a znaczącym dorosłym dla tych dzieci. Jeśli nie stawia się na nauczycieli, to tak naprawdę nie stawia się na dzieci. Ciągłe lekceważenie nauczycieli i obciążanie ich coraz to nowymi biurokratycznymi obowiązkami powoduje, że mają coraz mniej czasu na uważną relację z uczniem, a uczniowie są w szkole coraz bardziej osamotnieni. Dalsze deprecjonowanie tego zawodu na wielu polach sprawi, że selekcja do niego będzie negatywna, a nauczycielami będą zostawać osoby przypadkowe.
O czym świadczą te niewystarczające pensje?
Pensje, które nam się proponuje, są najbardziej ewidentnym miernikiem tego, jak jesteśmy traktowani. Ale również tego, jak są traktowani polscy uczniowie. W Stanach Zjednoczonych przeprowadzono badania, które pokazały, że każdy dolar zainwestowany w oświatę daje 12-krotny zwrot. Nie da się dobrze organizować tego systemu za takie pieniądze, oszczędzając na płacach ludzi, od których on zależy.
Z drugiej strony nie o pieniądze tu chodzi. Polski nauczyciel w dużym stopniu przyzwyczaił się do ubóstwa związanego z tym zawodem i coraz mniejszego szacunku społecznego, ale naprawdę nie może znieść pracy w warunkach ciągłej frustracji i braku dialogu. Zaszczuty, deprecjonowany pracownik nie może być dobrym zawodowcem.
Na czym polega to deprecjonowanie?
– Do nas się mówi, ale się z nami nie rozmawia. Oczekuje się przy tym od nauczycieli, że będą się dostosowywać do każdej kolejnej zmiany. I oni to robią: kolejne reformy spowodowały np., że nauczyciele właściwie ciągle poszerzają swoje kwalifikacje. Trudno w tej chwili spotkać nauczyciela, który miałby tylko jedną specjalizację. Tymczasem to ciągłe dokształcanie nie daje im żadnego bezpieczeństwa. Przychodzi nowy rząd i informuje, jak będzie. A my mamy to wykonać, najlepiej za półdarmo.
Wygląda to tak, jakby polscy nauczyciele, uczniowie i ich edukacja byli zakładnikami polityki.
Bo tak jest. Polskiej edukacji od lat brakuje spójnej wizji – większość zmian wprowadza się powierzchownie, a one same są zbiorem chaotycznych reakcji na prawdziwe lub wymyślone oczekiwania elektoratu. Weźmy reformę sześciolatków: jeśli poprzedni rząd wiedziałby, po co ona jest, nie trzeba by było jej rozwlekać na kilka lat ze względu na niezadowolenie niektórych rodziców. Problemem nie była akurat ta reforma – z badań wynika, że dla dzieci rzeczywiście jest lepiej, kiedy idą do szkoły wcześniej. Problemem było to, że rząd najwyraźniej sam nie wiedział, po co ją przeprowadza. Tak jest za każdym razem – co rząd, to nowy pomysł. Tylko że oświata nie może się rozwijać bez wieloletniej, spójnej i konsekwentnie przeprowadzanej strategii.
Utworzenie gimnazjów miało wyrównywać szanse edukacyjne uczniów z całej Polski i ten cel został zrealizowany. Gimnazja były jedynymi szkołami średniego szczebla z porządnym wyposażeniem, które istniały w każdej gminie. W ciągu kilku lat po ich utworzeniu Polska doszła do pierwszej dziesiątki w rankingu Organizacji Współpracy Gospodarczej i Rozwoju. To wszystko zostało rozwalone, ogromnym kosztem i właściwie bez merytorycznego powodu.
Ale chyba przed samą reformą doszło do jakichś konsultacji społecznych?
Konsultacje były czysto fasadowe: organizowano spotkania, na które zapraszano przedstawicieli środowisk nauczycielskich, ale na zapraszaniu się kończyło. Na samych spotkaniach okazywało się, że nikogo nie interesuje, co nauczyciele mają do powiedzenia. Po czym minister Zalewska ogłosiła zakończenie „konsultacji” i przystąpiła do wprowadzania zmian w dokładnie takiej formie, w jakiej zamierzała je wprowadzić.
Z kolei kiedy wdrażanie reformy już trwało, spotkaliśmy się z minister Zalewską w Centrum Partnerstwa Społecznego „Dialog”. Dyrektorzy szkół obecni na spotkaniu powiedzieli minister otwarcie, że – choć zupełnie nie zgadzają się z reformą – chcą uczestniczyć w jej przeprowadzaniu, żeby wszystko odbyło się z jak najmniejszą szkodą dla uczniów i w zgodzie z prawem oświatowym. Minister więcej się z nami nie spotkała.
Przedstawiciele rządu odwołują się teraz do nauczycielskiej odpowiedzialności za ucznia, która, ich zdaniem, wyklucza strajk w trakcie egzaminów.
Po pierwsze, zorganizowanie dodatkowych terminów egzaminów jest w zasięgu kompetencji ministerstwa. A po drugie – nie chciałbym wpadać w zbyt górnolotne tony, ale ten strajk jest również w interesie polskiego ucznia. Jeśli nie przewrócimy tego stolika, uczniowie będą mieć gorzej, a nie lepiej.
Rozumiem, że chodzi o coś więcej niż sam chaos związany z okresem przejściowym między starym a nowym systemem?
Warunki pracy nauczycieli są bezpośrednio skorelowane z tym, jak radzą sobie uczniowie. Pierwszą sprawą są właśnie te relacje i uważność, o których wspomniałem wcześniej, a na które mamy coraz mniej czasu i przestrzeni. Drugą jest samo kształcenie i jego efekty – każdy kolejny rząd dokłada coraz więcej do podstaw programowych, które w tej chwili są nie tylko szalenie przeładowane, ale i zwyczajnie niespójne.
Według danych Instytutu Badań Edukacyjnych właściwie niemożliwe jest przerobienie programu w ramach obowiązkowych godzin w szkole. Deklarowana przez nauczycieli liczba tematów rzeczywiście przepracowanych na lekcjach wahała się, w zależności od przedmiotu, między 40 proc. a 60 proc. w stosunku do całości programu.
Co chwila ktoś się zastanawia, czego jeszcze można by dzieci nauczyć, jakie jeszcze zajęcia wprowadzić do szkół. Tylko nikt nie zadaje sobie pytania, czego nie trzeba uczyć, co można sobie darować. Nauczycielom narzuca się kolejne podstawy programowe, nie konsultując z nimi tych podstaw i nie tworząc odpowiednich warunków do ich realizowania. Jeśli nie zrealizują programu, zostaną z tego rozliczeni, co może mieć wpływ m.in. na ich awans zawodowy. Polski nauczyciel nie może więc uczniowi odpuścić. Dodatkowo ilość materiału do zrealizowania znacznie ogranicza mu wolność doboru ciekawej i skutecznej metody nauki.
Nawet nie chodzi o to, że nauczyciele pracują ostatnio więcej niż kiedyś – oni od kilku lat pracują na maksymalnych obrotach. Rzecz w tym, że to wszystko spada na ucznia, to on musi więcej przerobić w domu, to on będzie miał np. gorsze wyniki matury, jeśli program nie zostanie zrealizowany.
A jednak to do nauczycieli apelowała minister Zalewska w sprawie odciążenia dzieci, jeśli chodzi o prace domowe. I to nauczyciele są adresatami apeli o zrezygnowanie ze strajku w trakcie egzaminów.
Komentarze niektórych przedstawicieli rządu na temat strajku i samych nauczycieli są tak niewiarygodne, że trudno nie odnieść wrażenia, że mają one nastawić rodziców i resztę społeczeństwa przeciwko nam. A szkoła jest przecież społecznością nauczycieli, uczniów i rodziców. Warunki naszej pracy determinują jakość życia dwóch pozostałych grup.
Patrząc na polską szkołę, można raczej sądzić, że nauczyciele są przeciwko rodzicom, rodzice przeciwko nauczycielom, a pośrodku tego wszystkiego jest uczeń, który musi wybrać, do którego obozu należy.
Niestety, tak właśnie jest. Panuje w Polsce błędne przekonanie, że interesy nauczycieli oraz interesy uczniów i rodziców wykluczają się. Tymczasem jest odwrotnie.
Wmawianie ludziom, że strajk nauczycieli w tym terminie jest wyrazem ich nieodpowiedzialności, to zwykła manipulacja. Brak współpracy ze strony rządu jest dla nas upokarzający – pokazuje bowiem, że dla ministerstwa nie jesteśmy wystarczająco godnymi partnerami, by z nami rozmawiać, ale można nas obarczać dowolną odpowiedzialnością za kształt polskiej oświaty. A komentarze niektórych przedstawicieli rządu powodują jeszcze większy gniew nauczycieli; czujemy, że to ostatni moment na jakąkolwiek zmianę i że już nie o zarobki chodzi, ale o godność. Już dawno nauczyciele nie byli tak zdeterminowani.