Chciałbym w pierwszej kolejności podzielić się z Państwem refleksjami dotyczącymi nauczania w ogóle i tym co dla edukacji może oznaczać ten gigantyczny eksperyment na żywym organizmie.
- MEN wydało rozporządzenie o nauczaniu zdalnym
- Trwa walka z rozprzestrzenianiem się koronawirusa. RELACJA
Jestem nauczycielem z trzydziestoletnim stażem nauczania, przez kilkanaście lat pracowałem też jako pracownik dydaktyczno – naukowy na uniwersytecie. Większość mojego doświadczenia zawodowego związana jest z liceum ogólnokształcącym, ale uczyłem też kilka lat w starszych klasach szkoły podstawowej ( jak jeszcze była ośmioletnia, znowu jest :). To wszystko pozwala mi wypowiadać się nie tylko jako teoretyk, ale przede wszystkim praktyk.
To co najbardziej uderza w zaczynającej się dyskusji na temat zdalnego nauczania, to jakieś niczym nieuzasadnione przekonanie znacznej większości osób, że to ma być to samo, co do tej pory, tylko przez internet. Nawet pytania postawione w waszym artykule „Jak przeprowadzać sprawdziany?” „Jak oceniać?” „Jak spowodować, żeby uczniowie nie ściągali?” świadczą, że nie potrafimy uwolnić się od myślenia o szkole jako instytucji, która powstała w XIX wieku i od tamtego czasu zmieniła się w bardzo niewielkim stopniu.
Tymczasem najwyższy czas zacząć myśleć o nowoczesnej szkole w zupełnie inny sposób. Zacznijmy od postawienia fundamentalnego pytania : Po co w ogóle potrzebna jest szkoła? Jeśli będziemy na nie próbowali odpowiedzieć tradycyjnie, tzn. że jest to miejsce gdzie młody człowiek nabiera wiedzy i umiejętności niezbędnych do funkcjonowania w życiu, to obecna szkoła nie spełnia tej funkcji w żadnym stopniu. Po pierwsze, szkoła już dawno przestała być podstawowym źródłem wiedzy o otaczającym świecie. Stało się tak zresztą jeszcze zanim upowszechnił się internet. Internet jako źródło wiedzy, to nic więcej niż bardziej zaawansowana biblioteka, a te istnieją od dawna i to co internet zmienił to dostępność.
Zamiast wychodzić z domu i szukać w katalogu, mamy tę samą informację, po kilku kliknięciach. I to na dodatek pełniejszą, bo na przykład zamiast tylko poczytać o sikorce i ewentualnie obejrzeć jej zdjęcie, możemy wysłuchać jej świergotu, obejrzeć filmik itd. Po drugie szkoła uczy całego mnóstwa rzeczy nikomu do niczego niepotrzebnych. Po co komuś, przy całym szacunku do erudycji jako takiej, wiedza na temat budowy nicieni, rozmieszczenia złóż węgla, wzoru chemicznego kwasu fluorowodorowego, czy lat trwania wojny trzydziestoletniej? Ponad 90% wiedzy, którą przyswajamy w szkole wyparowuje z naszej pamięci i dobrze, bo gdyby nie różnego rodzaju teleturnieje, bądź krzyżówki, nigdy nikomu do niczego nie będzie przydatna. Wreszcie po trzecie – umiejętności – proszę zapytać pierwszego z brzegu pracodawcę, jakiego rodzaju umiejętności chciałby móc wymagać, od absolwenta liceum. Jedna z nich – współpraca/umiejętność pracy w zespole, jest z punktu widzenia praktyki szkolnej antyumiejętnością, bo przecież uczeń jest oceniany wyłącznie za to co zrobił sam, pisząc wypracowanie, albo sprawdzian.
I tu przechodzimy do kolejnej kwestii – ocenianie. W mojej prywatnej opinii, to jedna z głównych przeszkód na drodze nowoczesnej edukacji. Chodzi zarówno o ocenianie, tzw. cząstkowe, na bieżąco, na lekcji, jako wynik napisanego sprawdzianu, ale też ocenianie podsumowujące, które w ogóle zabija ideę edukacji. Mówiąc podsumowujące, mam na myśli wszelkie egzaminy końcowe, na koniec klasy 8, egzamin maturalny. I nie chodzi mi nawet o to, co często się przy tej okazji podkreśla, że mamy do czynienia z „testozą”. Chodzi o sam fakt istnienia egzaminu o określonej konstrukcji. Przecież, jeśli ja będę uczył nie pod egzamin, to prawdopodobieństwo jego zdania zmaleje znacząco. Mało tego, każdy nauczyciel wie, że wynik na egzaminie niekoniecznie odzwierciedla faktyczny potencjał ucznia. Wystarczy mniejsza odporność na stres, ba nawet banalny ból głowy, czy generalnie gorsze samopoczucie danego dnia. A poza tym, jeśli liczy się tylko ten końcowy wynik, to jaki sens mają poprzedzające go lata nauki, nieustannie oceniane. Presja stopni, i wynikających z nich średnich, jest tak duża, że standardowym pytaniem rodzica po powrocie latorośli ze szkoły jest „co dziś dostałeś?”, zamiast „czego się nauczyłeś?”, a to nie jest tożsame. Dlatego dla ucznia najważniejsze jest, że dostał dobrą ocenę, a nie to czego się naprawdę nauczył. Już nie mówiąc o takim absurdzie logicznym, że stopni pozytywnych ( tzn. dających promocję do następnej klasy) jest pięć, a niedostateczna, tylko jedna. Jeśli przyjmuje się kryterium zaliczenia na np. 50%, to ocenę niedostateczną dostanie ten który oddał pustą kartkę i ten któremu zabrakło 3%. Jak to potem porównać, nawet do tego oceny się nie nadają! Zresztą, własnie ocenianie jest powodem ściągania. Co robi człowiek w codziennej sytuacji, kiedy czegoś nie wie – sprawdza w wiarygodnym źródle. Ale musi chcieć poznać odpowiedź, musi być zainteresowany, musi mieć przekonanie, że powinien to wiedzieć, nie dlatego, że zostanie źle oceniony, ale dlatego, że w jego sytuacji powinien to wiedzieć. Jak spowodować, żeby uczeń, sam z siebie chciał się uczyć, to temat na osobną wypowiedź, ale ocenianie na pewno tego nie spowoduje.
Reasumując: Współczesna szkoła jest pożyteczna przede wszystkim dlatego, że jest to miejsce gdzie dzieci mogą bezpiecznie spędzać czas, kiedy ich rodzice są w pracy. To zresztą doskonale dało się zauważyć, kiedy w zeszłym roku miał miejsce strajk nauczycieli. Nie przypominam sobie (poza drobnymi wzmiankami, nigdy na pierwszych stronach), żeby ktoś martwił się że młodzież czegoś się nie nauczy. Głównym problemem było, co mają zrobić rodzice młodszych dzieci, ze swoimi pociechami, kiedy pójdą do pracy no i oczywiście kto przeprowadzi egzaminy, do momentu kiedy okazało się że mogą to być np. ( z całym szacunkiem dla profesji), strażacy, albo leśnicy. Ostatni kamyczek dorzucił już w finale Pan Premier, skracając rok szkolny. Oczywiście to skrócenie było czysto symboliczne, ale w kontekście tego o czym mówię – znaczące.
Teoretycznie możemy to teraz zmienić, poczynając od metod, poprzez wymagania ( warto się zastanowić z czego możemy zrezygnować w koszmarnie przeładowanych programach), niestety na końcu nadal straszy nas egzamin. Zresztą znamienne, że przełożono nawet mistrzostwa Europy w piłce nożnej i igrzyska olimpijskie, a przesunięcie egzaminów po klasie 8, czy maturalnych jest dla ministerstwa niewyobrażalne. Może jednak ten czas „zarazy” stanie się początkiem dyskusji na temat edukacji w ogóle. Może przestaniemy myśleć o szkole jako czymś opresyjnym. Bo przez ocenianie, testowanie, standaryzowanie, szkoła jawi się jako narzędzie opresji. Wszak przyznajmy się sami przed sobą, co wspominamy jako miłe, z okresu kiedy chodziliśmy do szkoły – to głównie nasze kontakty społeczne i tu rola szkoły nigdy się nie zmieni. Koleżanki, koledzy, czas wolny.
Nie mówię, że nie było dobrych i twórczych nauczycieli ale im bardziej patrzę na to z perspektywy czasu i własnego belferskiego doświadczenia, to widzę, że byli takimi dlatego, że łamali odgórne zasady, jakie dominują w polskiej szkole. Zatem wzywam do rewolucji, ale bez przesadnej wiary, że coś naprawdę się zmieni. Gdyby obecny zwariowany czas stał się początkiem czegoś znaczącego w polskiej edukacji byłaby to jakaś pociecha, choć poważnie w to wątpię.
I na sam koniec chciałbym aby nieaktualnym stał się aforyzm Marka Twaina (przypominam, że ten gość żył na przełomie XIX i XX wieku i już wtedy miał takie przemyślenia!): „I nie pozwól, aby szkoła stanęła na drodze Twojej edukacji”